piję soczek....
....z wkładką. Moja lepsza połowa pojechała na wieczór panieński i zostałem sam. Czasem dobrze zostać samemu w domu, ale przyjemność kończy się po kilku godzinach. Teraz siedzę przy kompie, robię to, co powinienem robić w pracy (w poniedziałek) i myślę nad smacznym obiadkiem dla żony, gdy wróci jutro. Za dwa tygodnie jedziemy na wesele. Oni nie będą mieć tej "frajdy", bo od kilku lat mieszkają razem i już są do siebie przyzwyczajeni. Niech mi nikt nie mówi, że tradycjne weselisko, a raczej ślub i przygotowania nie są miłe. Wszystko zależy od podejścia. Tym bardziej, że wspomnienia zacierają ładnie to, co było nieprzyjemne. Pozostają tylko dobre i sentymentalne wspomnienia. A widok panny młodej przekraczającej próg pokoju, w którym ma odbyć się błogosławieństwo rodziców... nie, nie sposób opisać tego wrażenia. Idę po kolejnego drinka.
Jak już pisałem, z pracy należałoby czerpać satysfakcję i pieniądze. Szef, który trzyma gębę w przyzwoitości, a krytykuje konstruktywnie, to skarb. Szukamy więc dla żonki lepszej oferty. Bez pośpiechu, bo na razie da się wytrzymać tę atmosferę. "Szanuj szefa swojego, możesz mieć gorszego". Jednak powoli czas na zmiany.
Kiedy żonka pojechała, zrobiłem na szybko pranie,jakoś udało mi się poskładać połamaną suszarkę, umyłem podłogi i włączyłem zmywarkę. Wszystko z uśmieszkiem, że już niedługo zasiądę do komputera i będę mógł pracować choćby do świtu. Ale ta cholerna pustka i tylko kot szwędający się po pokoju, są nie do zniesienia. Tak wygląda przyzwyczajenie. A może to jeszcze miłość?
Chyba rozmrożę piersi z kurczaka i zrobię potrawkę z warzywami. W dzisiejszych czasach nie trzeba umieć gotować, żeby smakowało. Wystarczy makaron, trochę mielonego, sos z paczki i włala - zajebiste spagetti. Albo ryż w paczkach i warzywa na patelnię. Pół godziny i mamy niebo w gębie. Albo "Pomysł na..." i kawałek łososia. Albo... eh, ide coś zjeść.