Wieczorem zapadła spontaniczna decyzja o urlopie w czerwcu. Bilety lotnicze są tak śmiesznie tanie, że grzechem byłoby nie skorzystać. Dla porównania, termin wylotu w maju, w niecały miesiąc wcześniej jest dziesieciokrotnie droższy. W pracy nic nie załatwione, ale bilety już są. Znajomi też się cieszą. Będą nas mieć przez prawie 10 dni na głowie.
Spodobała mi się Bruksela. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to różnorodność ras i narodowości. Biały człowiek mówiący po francusku jest tam w mniejszości - jakieś 4 na 10. Reszta to prawdziwa mieszanka kulturowa. Co dziwne, wszędzie tam, gdzie byliśmy, ludzie rozumieją po angielsku, ale bardzo niechętnie mówią w tym języku. Może akurat miałem pecha, ale nawet drogę do wychodka barman przedstawił mi po francusku. Na szczęście to nie był labirynt.
Spodobała mi się architektura. Charakterystyczne domki, na których czuć oddech brytyjskich (wiktoriańskie?) domów szeregowych. Dzielnica willowa na przedmieściach pełna jest zwariowanych domów i bardzo zadbanych trawników. W ogóle obejścia wokół domów mogą być wzorem schludności i estetyki. Co do gustu się nie wypowiadam, ale nie zauważyłem nagromadzenia krasnali ogrodowych. Po prostu ładnie.
Centrum miasta to mieszanka nowoczesności i tradycji. Wąskie uliczki, pełno samochodów i ciężkie, ponure kamienice. Niby podobnie jest w Krakowie, ale krakówek w ogóle do mnie nie przemawia. Brakuje w nim naturalności, wszystko nastawione na turystów i ich portfele. Katedra, Grand Place, wspaniałe restauracje (z wkurwiającymi naganiaczami) i SER. Dwa miesiące zlecą szybko i będę mógł porównać pierwsze wrażenie z ponownym spotkaniem z rzeczywistością.
Dzisiejszy wpis sponsorował sklep górski