Luźno
Można powiedzieć, że "wyluzowałem" na urlopie. Dopiero trzeciego dnia poczułem, jak bardzo byłem zmęczony ostatnim rokiem. Niby było dobrze, ale bardzo wyczerpująco. Najgorsze jest to, że miniony rok składał się z 40% tego, co chciałem i chcę robić.
Na pewno nie chcę tak żyć. Licząc dojazdy do pracy i przerwę na lunch, jestem poza domem około 12 godzin. Czasem dłużej. Na sen trzeba odliczyć 5-6 godzin. Zostaje 6-7 godzin na życie. Podczas urlopu miałem okazję zobaczyć z boku, jak to wygląda. Dwa razy w tygodniu sprzątaczka, żeby powycierać kurze, podłogi, zrobić pranie, trzy razy w miesiącu ogrodnik, niania dla dziecka i do wyprowadzania psa, no i telefon do kontaktu z rodziną. Po kilku dniach obserwacji zadałem sobie pytanie, czy to jeszcze jest życie? Dziecko rośńie, w domu posprzątane, ogród zadbany, auto umyte, ale w zasadzie po co, skoro (w tym konkretnym przypadku) mój znajomy nic z tych rzeczy nie robi? Zarabia, żeby to wszystko się kręciło. Żyć by pracować? I tak siedząc na tarasie w słoneczku, tknęła mnie kolejna myśl, że to tak albo do emerytury, albo do zawału.
Życie gdzieś mija "w międzyczasie", między poranną kawą a pracą, w korkach, między pracą a kolacją, między prysznicem a poduszką. Kiedy przychodzi wolna sobota, czuję się jak spuszczony z łańcucha: nie wiadomo w co ręce wpakować, co zrobić, gdzie iść, żeby ten czas wykorzystać. Coś tu nie bangla....